Szukając wiosenno – wielkanocnych inspiracji, trafiłam na zdjęcie bieżnika ozdobionego w całości króliczkami. Nie pamiętam teraz gdzie go widziałam ani nie potrafię powiedzieć czy był on ze sklepu czy ktoś zrobił go sam. Jedno co wiem to, że zakochałam się w nim od razu. Był po prostu uroczo niepraktyczny. To jedna z tych rzeczy, którą chce się mieć dla samego mania:) Dlatego postanowiłam stworzyć własny bieżnik.
Pierwsza myśl jaka się pojawiła „no przecież trzeba najpierw kupić materiał”, ale potem pojawiła się druga „miałaś nie wydawać pieniędzy tylko wykorzystać rzeczy z zasobów domowych”. Przeszukałam szafę i znalazłam obrus, który dostałam w spadku. Przyjmując go nie sprawdziłam czy będzie pasował na, któryś ze stołów, a jak to zwykle bywa okazało się, że nie pasuje na żaden i wymaga przeróbki. Jak już miałam materiał pozostało tylko zabrać się do pracy!
Do zrobienia własnego bieżnika potrzebujemy kawałka materiału, farby do tkanin, włóczki, igły z nitką, nożyczek i jakiegoś szablonu od którego możemy odrysować kształt (możecie wykorzystać kształt królika znaleziony w internecie). Najpierw musimy przygotować materiał. Pamiętajcie, że kupując nowy materiał (choć zachęcam żebyście najpierw popatrzyli czy nie można przerobić czegoś czym już dysponujecie) przed uszyciem powinniśmy go wyprać lub namoczyć w ciepłej wodzie na wypadek gdyby chciał się skurczyć. Materiał tniemy na odpowiedni rozmiar i podszywamy brzegi. Następnie odrysowujemy kontury królika od szablonu (zdecydowałam, że moje króliki będą tylko na brzegach, a nie na całości bieżnika) i środek wypełniamy farbą do tkanin. Postępujemy zgodnie z instrukcją na opakowaniu. Na moim była informacja, że mam poczekać do całkowitego wyschnięcia farby (od 3 do 6 godzin), a potem uprasować wzór przez szmatkę. Na koniec z włóczki robimy pompon, który przyszywamy do królika. Nasz królikowy bieżnik gotowy. Zachęcam do pracy bo efekt jest super. Zresztą oceńcie sami.
Jakiś czas temu, wyrzucając śmieci znalazłam koło kosza 2 szklane butle. Od razu je przygarnęłam, z myślą o przerobieniu ich na lampki nocne. Miałam już taki zamiar wcześniej ale nie mogłam znaleźć odpowiednich butli albo te, które mi odpowiadały były irracjonalnie drogie.
Wprowadzając się do naszego mieszkania, odkryłam w piwnicy wspaniałą, starą, apteczną butlę. Niestety miała w środku utopioną, rozkładającą się mysz i to skutecznie mnie zniechęciło do jej zatrzymania:) Próbowałam jeszcze przekonać męża, że było by to wysoce chwalebne gdyby wyręczył mnie w tej brudnej robocie ale skwitował to jedynie głośnym śmiechem i na tym się skończyło:)
A teraz do roboty. Otwór na kabel wywiercił mi szklarz za jakieś grosze i miły uśmiech. Poza tym trzeba było dokupić tylko kabel, włącznik, wtyczkę, oprawkę i klosz. Elektryką zajął się mój mąż. Oprawkę usadowiłam na lampce za pomocą gorącego kleju.
Wszystko nie trwało dłużej niż pół godziny. Pomoc mężczyzna była mi niezbędna ale myślę, że niejedna kobieta zupełnie sama dałaby radę:)
Niech już przyjdzie wiosna. Proszę. Nawet nie chodzi o to, że chciałabym żeby temperatura była wyższa czy żeby świeciło słońce, ale strasznie brakuje mi zieleni. Zwłaszcza w taki dzień jak dziś, moja cierpliwość wystawiana jest na ciężką próbę. Mamy marzec więc już wszyscy liczą, że zaraz wiosna do nas zawita, a tu nawrót zimy:( Oby to było tylko chwilowe załamanie pogody, a nie dłuższe ochłodzenie bo już mam w planach wiosenne porządki.
Odkąd zaczęłyśmy prowadzić z Gosią bloga z jeszcze większą dokładnością niż do tej pory przyglądam się rzeczom, które mają trafić do kosza. Nie bójcie się, nie mówię tu o śmieciach bo te wyrzucam regularnie, chodzi raczej o wszystko to co po drobnej renowacji czy lekkiej zmianie może dostać drugą szansę i znowu cieszyć nasze oczy. Ale w związku z tym, że tych rzeczy przybywa w zastraszającym tempie, co nie idzie niestety w parze z przyrostem wolnej powierzchni, mam wiosenne postanowienie dokładnego przejrzenia wszystkiego, zaczynając od ubrań kończąc na słoikach w kuchni.
Celem jest pozbycia się tego co jest totalnie nieprzydatne, nielubiane, niepraktyczne i nie wiadomo z jakich powodów nadal zalega. Zadanie trudne bo cały czas w głowie tłucze się myśl „A co będzie jak wyrzucisz to pudełko, a za tydzień wymyślisz, co fajnego z tego zrobić?”. Jednak z drugiej strony nie chcę zostać zbieraczem, magazynować miliona rzeczy i wydawać fortuny na zakup kolejnych, które może kiedyś się przydadzą. Coś trzeba z tym zrobić! Plan jest taki: znaleźć nowe zastosowanie albo wyrzucić. Innej opcji nie ma. Jako pierwsza, na warsztat trafiła drewniana skrzyneczka. Było to opakowanie na kubeczki, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. Kubeczki są w użyciu więc opakowanie jest im niepotrzebne, ale pudełko zostawiłam z myślą o pakowaniu prezentów świątecznych. Jak widać nie zostało wykorzystane w tym celu. Postanowiłam połączyć 3 w 1. Po pierwsze, wykorzystać skrzyneczkę, po drugie wprowadzić do domu trochę wiosennej zieleni, po trzecie uwiecznić w domu niesamowity kolor niebiesko- zielonej wody, którą mogliśmy podziwiać podczas naszego urlopu. Plan został zrealizowany w 100%, a efekty możecie zobaczyć sami. Mam nadzieję, że z innymi rzeczami, które należy zagospodarować pójdzie mi równie gładko. Do zrobienia pojemnika na zioła potrzebujemy drewnianej skrzyneczki (możecie przerobić jakąś, którą macie w domu lub kupić nową), farby i pędzla lub gąbki. Reszta rzeczy takich jak spray czy preparat do robienia spękań to opcja dodatkowa bo można udekorować pudełko wykorzystując tylko farbę. Na początku skrzynkę malujemy złotym sprayem i czekamy aż wyschnie. Następnie nakładamy preparat do robienia spękań i po lekkim jego przeschnięciu nakładamy farbę w wybranym kolorze. Gdy całość wyschnie na pudełku powinny pojawić się spękania, które wyglądają jak rezultat upływającego czasu, a nie naszej pracy. Fajny efekt wychodzi też, gdy po prostu gąbką na skrzynkę, nakładamy nierówną warstwę farby (wtedy nie potrzebujemy ani sprayu ani innych wynalazków). Na koniec, całość możemy pomalować bezbarwnym lakierem. I gotowe. Wystarczy teraz umieścić w skrzynce zioła lub hiacynty i czekać na wiosnę.
Nie znoszę większości dostępnych na rynku kalendarzy ściennych. Jedyny, który mi się naprawdę podoba to MaMy Kalendarz. W zeszłym roku dostałam go od męża na imieniny i muszę przyznać, że jest wspaniały. Dla rodziców posiadających dzieci w wieku szkolnym, naprawdę idealny. Jednak Julek jest jeszcze na tyle mały, że nie posiada żadnych obowiązków ani zajęć. Przez to nie wykorzystuję w pełni jego możliwości.
W tym roku postanowiłam więc go nie kupować. Ale kalendarz to przydatna rzecz więc na jego miejsce wieszam co miesiąc własny. Drukuję kartki kalendarzowe i wpinam je do podkładki konferencyjnej, którą następnie zawieszam na ścianie w kuchni. Ot co takie proste.
Dla tych wszystkich, którzy jeszcze nie zakupili kalendarza na 2015, jak zwykle na dole umieszczam plik do pobrania. Korzystajcie śmiało!
Od pewnego czasu Julek szaleje na punkcie ciastoliny. Na jego małym stoliku rozkładamy foremki, wałki oraz wszelkiego rodzaju akcesoria do lepienia i zaczynamy zabawę. Wykrawamy placuszki, przekładamy je szpatułką do garnuszków i miseczek, mieszamy, nakładamy… Jednym słowem zabawa na całego. Niestety ciastolina dostępna w sklepach szybko twardnieje i często, zbyt długa zabawa wymusza zakup nowego zestawu. Inną sprawą jest to, że przy tak małych dzieciach jak Julek w ferworze pracy zawsze istnieje ryzyko zjedzenia kawałka. A kto wie co takiego się w niej znajduje.
Kiedyś robiąc masę solną, chcąc przyśpieszyć sobie pracę, składniki umieściłam w malakserze. Okazało się, że miał funkcję podgrzewania i przez przypadek zamiast masy solnej wyszło mi coś na kształt ciastoliny. Przeszukałam internet i znalazłam kilka przepisów, które faktycznie potwierdziły, że najważniejszym etapem przy robieniu własnej masy jest jej podgrzanie. Połączyłam więc kilka z nich i na ich podstawie powstała moja ciastolina.
Oto przepis:
2 szklanki mąki
2 szklanki wody
1 szklanka bardzo drobnej soli
3 łyżeczki oleju np. słonecznikowego
1 łyżeczka kwasku cytrynowego
Wszystkie składniki dokładnie mieszamy (najlepiej trzepaczką) do uzyskania gładkiej konsystencji ciasta naleśnikowego. Następnie na małym ogniu, ciągle mieszając podgrzewamy masę do momentu aż zacznie odstawać od ścianek garnka (jak przy cieście na ptysie). Masa jest gotowa gdy utworzy zwartą kulę i po dotknięciu nie będzie lepić się do rąk. Po ostygnięciu dzielimy ją na porcję i każdą barwimy farbami spożywczymi. Taka ilość składników wystarcza na wykonanie 2 zestawów ciastoliny po 5 kolorów każdy. Do przechowywania masy idealne okazały się zakupione w aptece pojemniczki do badania moczu:)
Dużą zaletą domowej ciastoliny jest jej cena oraz pewność, że nie zawiera żadnych szkodliwych substancji (poza solą oczywiście). Wypróbowałam wiele rodzajów kupnej ciastoliny i muszę przyznać, że własna okazała się być jedną z lepszych. Jest wyjątkowo miła w dotyku i co ważne nie schnie tak szybko. Niebawem zamierzam wypróbować wersję bez soli.
Julek nie ma jeszcze 2 lat a już przepada za tego rodzaju zabawami. Zachęcam więc wszystkich aby nie sugerując się wczesnym wiekiem swojego malucha, podsuwać mu takie rozrywki jak najszybciej. Przyznam się, że jest to też jedna z moich ulubionych zabaw:)
Gosia
Miły Gościu na naszym blogu używamy ciasteczek. Goszcząc u nas zgadzasz się na to!