Niech już przyjdzie wiosna. Proszę. Nawet nie chodzi o to, że chciałabym żeby temperatura była wyższa czy żeby świeciło słońce, ale strasznie brakuje mi zieleni. Zwłaszcza w taki dzień jak dziś, moja cierpliwość wystawiana jest na ciężką próbę. Mamy marzec więc już wszyscy liczą, że zaraz wiosna do nas zawita, a tu nawrót zimy:( Oby to było tylko chwilowe załamanie pogody, a nie dłuższe ochłodzenie bo już mam w planach wiosenne porządki.
Odkąd zaczęłyśmy prowadzić z Gosią bloga z jeszcze większą dokładnością niż do tej pory przyglądam się rzeczom, które mają trafić do kosza. Nie bójcie się, nie mówię tu o śmieciach bo te wyrzucam regularnie, chodzi raczej o wszystko to co po drobnej renowacji czy lekkiej zmianie może dostać drugą szansę i znowu cieszyć nasze oczy. Ale w związku z tym, że tych rzeczy przybywa w zastraszającym tempie, co nie idzie niestety w parze z przyrostem wolnej powierzchni, mam wiosenne postanowienie dokładnego przejrzenia wszystkiego, zaczynając od ubrań kończąc na słoikach w kuchni.
Celem jest pozbycia się tego co jest totalnie nieprzydatne, nielubiane, niepraktyczne i nie wiadomo z jakich powodów nadal zalega. Zadanie trudne bo cały czas w głowie tłucze się myśl „A co będzie jak wyrzucisz to pudełko, a za tydzień wymyślisz, co fajnego z tego zrobić?”. Jednak z drugiej strony nie chcę zostać zbieraczem, magazynować miliona rzeczy i wydawać fortuny na zakup kolejnych, które może kiedyś się przydadzą. Coś trzeba z tym zrobić! Plan jest taki: znaleźć nowe zastosowanie albo wyrzucić. Innej opcji nie ma. Jako pierwsza, na warsztat trafiła drewniana skrzyneczka. Było to opakowanie na kubeczki, które dostaliśmy w prezencie ślubnym. Kubeczki są w użyciu więc opakowanie jest im niepotrzebne, ale pudełko zostawiłam z myślą o pakowaniu prezentów świątecznych. Jak widać nie zostało wykorzystane w tym celu. Postanowiłam połączyć 3 w 1. Po pierwsze, wykorzystać skrzyneczkę, po drugie wprowadzić do domu trochę wiosennej zieleni, po trzecie uwiecznić w domu niesamowity kolor niebiesko- zielonej wody, którą mogliśmy podziwiać podczas naszego urlopu. Plan został zrealizowany w 100%, a efekty możecie zobaczyć sami. Mam nadzieję, że z innymi rzeczami, które należy zagospodarować pójdzie mi równie gładko. Do zrobienia pojemnika na zioła potrzebujemy drewnianej skrzyneczki (możecie przerobić jakąś, którą macie w domu lub kupić nową), farby i pędzla lub gąbki. Reszta rzeczy takich jak spray czy preparat do robienia spękań to opcja dodatkowa bo można udekorować pudełko wykorzystując tylko farbę. Na początku skrzynkę malujemy złotym sprayem i czekamy aż wyschnie. Następnie nakładamy preparat do robienia spękań i po lekkim jego przeschnięciu nakładamy farbę w wybranym kolorze. Gdy całość wyschnie na pudełku powinny pojawić się spękania, które wyglądają jak rezultat upływającego czasu, a nie naszej pracy. Fajny efekt wychodzi też, gdy po prostu gąbką na skrzynkę, nakładamy nierówną warstwę farby (wtedy nie potrzebujemy ani sprayu ani innych wynalazków). Na koniec, całość możemy pomalować bezbarwnym lakierem. I gotowe. Wystarczy teraz umieścić w skrzynce zioła lub hiacynty i czekać na wiosnę.
Nie znoszę większości dostępnych na rynku kalendarzy ściennych. Jedyny, który mi się naprawdę podoba to MaMy Kalendarz. W zeszłym roku dostałam go od męża na imieniny i muszę przyznać, że jest wspaniały. Dla rodziców posiadających dzieci w wieku szkolnym, naprawdę idealny. Jednak Julek jest jeszcze na tyle mały, że nie posiada żadnych obowiązków ani zajęć. Przez to nie wykorzystuję w pełni jego możliwości.
W tym roku postanowiłam więc go nie kupować. Ale kalendarz to przydatna rzecz więc na jego miejsce wieszam co miesiąc własny. Drukuję kartki kalendarzowe i wpinam je do podkładki konferencyjnej, którą następnie zawieszam na ścianie w kuchni. Ot co takie proste.
Dla tych wszystkich, którzy jeszcze nie zakupili kalendarza na 2015, jak zwykle na dole umieszczam plik do pobrania. Korzystajcie śmiało!
Od pewnego czasu Julek szaleje na punkcie ciastoliny. Na jego małym stoliku rozkładamy foremki, wałki oraz wszelkiego rodzaju akcesoria do lepienia i zaczynamy zabawę. Wykrawamy placuszki, przekładamy je szpatułką do garnuszków i miseczek, mieszamy, nakładamy… Jednym słowem zabawa na całego. Niestety ciastolina dostępna w sklepach szybko twardnieje i często, zbyt długa zabawa wymusza zakup nowego zestawu. Inną sprawą jest to, że przy tak małych dzieciach jak Julek w ferworze pracy zawsze istnieje ryzyko zjedzenia kawałka. A kto wie co takiego się w niej znajduje.
Kiedyś robiąc masę solną, chcąc przyśpieszyć sobie pracę, składniki umieściłam w malakserze. Okazało się, że miał funkcję podgrzewania i przez przypadek zamiast masy solnej wyszło mi coś na kształt ciastoliny. Przeszukałam internet i znalazłam kilka przepisów, które faktycznie potwierdziły, że najważniejszym etapem przy robieniu własnej masy jest jej podgrzanie. Połączyłam więc kilka z nich i na ich podstawie powstała moja ciastolina.
Oto przepis:
2 szklanki mąki
2 szklanki wody
1 szklanka bardzo drobnej soli
3 łyżeczki oleju np. słonecznikowego
1 łyżeczka kwasku cytrynowego
Wszystkie składniki dokładnie mieszamy (najlepiej trzepaczką) do uzyskania gładkiej konsystencji ciasta naleśnikowego. Następnie na małym ogniu, ciągle mieszając podgrzewamy masę do momentu aż zacznie odstawać od ścianek garnka (jak przy cieście na ptysie). Masa jest gotowa gdy utworzy zwartą kulę i po dotknięciu nie będzie lepić się do rąk. Po ostygnięciu dzielimy ją na porcję i każdą barwimy farbami spożywczymi. Taka ilość składników wystarcza na wykonanie 2 zestawów ciastoliny po 5 kolorów każdy. Do przechowywania masy idealne okazały się zakupione w aptece pojemniczki do badania moczu:)
Dużą zaletą domowej ciastoliny jest jej cena oraz pewność, że nie zawiera żadnych szkodliwych substancji (poza solą oczywiście). Wypróbowałam wiele rodzajów kupnej ciastoliny i muszę przyznać, że własna okazała się być jedną z lepszych. Jest wyjątkowo miła w dotyku i co ważne nie schnie tak szybko. Niebawem zamierzam wypróbować wersję bez soli.
Julek nie ma jeszcze 2 lat a już przepada za tego rodzaju zabawami. Zachęcam więc wszystkich aby nie sugerując się wczesnym wiekiem swojego malucha, podsuwać mu takie rozrywki jak najszybciej. Przyznam się, że jest to też jedna z moich ulubionych zabaw:)
Mimo, że od dnia naszego ślubu trochę czasu minęło, nadal zdjęcia nie zostały wywołane. Cały czas sobie obiecujemy, że jak tylko znajdzie się chwila to się tym zajmiemy. Ta chwila jeszcze nie nadeszła i coś mi się widzi, że zastanie nas rocznica ślubu, a zdjęć nie będzie. Tak to jest, jak wszystko odkłada się na później. Postanowiłam się jednak trochę w kwestii zdjęciowej zmobilizować i dzisiaj chcę wam pokazać jak zrobić upominek dla ukochanej osoby z wykorzystaniem zdjęć, ale bez ich wcześniejszego wywoływania. Pomysł możecie wykorzystać z okazji rocznicy, jako prezent urodzinowy, imieninowy lub prezent tak po prostu. To co, do pracy! Będziemy potrzebować dziecięcych klocków z obrazkami (jeżeli mamy czas, możemy sami zrobić ze sztywnego kartonu sześcienne klocki), wydrukowanych na kolorowej drukarce zdjęć (ich wielkość powinna być taka jak wszystkich klocków ułożonych w jeden obrazek), nożyka, dobrego kleju, ewentualnie: wałka, białej farby, lakieru i kolorowych serwetek (tą część możecie pominąć i wasze klocki mogą mieć tylko zdjęciowe obrazki). Z klocków ściągamy oryginalne obrazki, jedną stronę smarujemy klejem i przykładamy do brzegu wydrukowanego zdjęcia. Nożykiem odcinamy pozostający fragment zdjęcia wokół klocka. Analogicznie postępujemy z pozostałymi klockami. Otrzymujemy pierwszy zdjęciowy obrazek. Jeżeli chcemy użyć serwetek najlepiej klocki pomalować na biało, żeby nie przebijało tło, następnie jedną stronę klocka smarujemy klejem i przyciskamy do brzegu serwetki i podobnie jak w przypadku zdjęć odcinamy nożykiem, na koniec lakierujemy. Etapy powtarzamy aż wszystkie strony klocka będą zaklejone. Na naszych klockach możemy umieścić też literki, które po ułożeniu, będą tworzyły jakiś wyjątkowy napis.
Zazwyczaj na przybory i narzędzia cukiernicze nie szkoda mi pieniędzy. Z szafek wysypują się kolejne wykrawaczki, foremki i blaszki. Czasami jednak nachodzi mnie coś takiego, co nie pozwala mi wydać ani złotówki więcej. Tak też miałam tym razem. Zamówiono u mnie ciasteczka weselne w kształcie tortu.
Taka wykrawaczka występuje jedynie w zestawie z trzema innymi, w dodatku zupełnie niepotrzebnymi mi do niczego wzorami. Wiem, wiem to trochę irracjonalne zwłaszcza, że nie kosztowały majątku. Tak już jednak mam. Nie mogłam tego kupić i kropka.
Trafiłam wtedy na pewien sposób. Z puszki wycinamy paski, które następnie wyginamy przykładając do narysowanego na kartce wzoru. W ten sposób powstaje nam wykrawaczka w dowolnie wymyślonym kształcie.
Niestety jest ona dość delikatna, więc nie posłuży nam na długo. Zmierzam poszukać w sklepach budowlanych jakiejś mocniejszej metalowej listewki. W ten sposób będę mogła zrobić więcej, bardziej trwałych foremek.
Sposób ten szczególnie dobrze sprawdza się w przypadku, gdy nie możemy w sklepie dostać potrzebnego nam wzoru. Nie trzeba być zaraz takim dusigroszem jak ja:)
Gorąco polecam!
Gosia
Miły Gościu na naszym blogu używamy ciasteczek. Goszcząc u nas zgadzasz się na to!